23.06.2011

Alaska - przystanek 7. Wrangel-St. Elias National Park. McCarthy i Kennicott oraz droga do Valdez

W nocy budzi nas deszcz. Kiedy rano wychodzimy z namiotu okazuje się, że wszystko zasłaniają chmury, bardzo słaba widoczność, a wilgotność taka, że można pływać w powietrzu. Bardzo mi się tu podoba, chętnie zostałabym na jeszcze jedną noc, ale Tomi decyduje, że przy tej pogodzie zwiedzamy tylko to, co mamy do zobaczenia i jedziemy dalej. Oczywiście godzinę później pogoda zmienia się diametralnie i wychodzi cudne słońce. Tuż za mostem w McCarthy łapiemy shuttle bus do Kennicott (5$ od osoby). Od naszego kierowcy dowiadujemy się, że McCarthy ma 12 stałych mieszkańców, latem mieszka tu około setki osób. Tomiemu niesamowicie podoba się wizja mieszkania w takiej komunie, wieczorami wszyscy spotykają się w barze, gdzie jest tzw. open mic, czyli mikrofon dla każdego, a raz w tygodniu urządzają sobie rozgrywki w softball:) Tutejszy strażak, Tony Zak, to Polak. Mieszka tu już baaardzo długo, ale na budynku straży pożarnej wciąż powiewa proporczyk z polskim orzełkiem. Bardzo chcieliśmy go spotkać, ale niestety nie zastaliśmy go w domu. Kennicott obecnie poddawane jest gruntownej rewitalizacji. Grupy robotników pracują by przywrócić temu wymarłemu górniczemu miasteczku dawny blask. Pewnie będzie pięknie, kolejne śliczne ghost town, ale my cieszymy się, że udało nam się je jeszcze zobaczyć w prawie niezmienionej formie, takiej w której czuć ducha historii. Miasto to dla nas prawdziwy plac zabaw - cudny fotograficzny plener. 



Następnie uderzamy na szlak do Root Glacier. Troszkę żałujemy, że tym razem nie wykupiliśmy wycieczki z przewodnikiem, gdzie wyposażono by nas w raki. Bez sprzętu ślizgamy się na zlodowaciałej glinie jak na lodowisku. Nie jest to ani rozsądne ani bezpieczne. Lodowiec nie jest mocno nachylony w tym miejscu, ale w dole płynie lodowata, wartka rzeczka. W jednym miejscu odnajduję nawet wywierzysko. Woda wybija gdzieś z głębi lodowca tworząc głęboki kociołek. Troszkę więc spacerujemy po lodowcu, zdziwieni, że wygląda tak niepozornie. Z daleka byliśmy przekonani, że do czoła lodowca jest jeszcze kawał drogi, że to, po czym obecnie chodzimy, to tylko naniesiony przez niego materiał skalny, teraz gdy rozglądamy się dookoła widzimy, że wszystko co nas otacza, to lód przykryty dla niepoznaki szarym pyłem. 



 Root Glacier


Zwróćcie uwagę na miejsce styku wody i lodowca, ten jaśniejszy pasek nad wodą to czysty lód, tak samo zresztą jak wszystko co nad nim. Musicie przyznać, że można w pierwszym momencie się pomylić i myśleć, że wciąż idzie się po skałach.
Wracamy do Kennicott. Bus ma być dopiero za godzinę, postanawiamy, że nie będziemy czekać, najwyżej złapiemy go gdzieś na trasie. Przed nami 5mil. Czy wspominałam już, że mieszkańcy McCarthy to najsypmatyczniejsi ludzie na świecie? Każdy, kto nas mija, macha nam na powitanie i szeroko się uśmiecha. Gdy tak sobie idziemy zatrzymuje się koło nas furgonetka wyładowana pustymi baniakami na wodę. Młodziutka dziewczyna za kierownicą proponuje, że nas podrzuci. Tomi oddaje się sympatycznej konwersacji podczas gdy ja staram się zabawić jej maleńkie, płaczące wniebogłosy dziecko. Ci z Was, którzy mnie znają wiedzą jak bardzo lubię małe, płaczące, śliniące się dzieci... Wreszcie jesteśmy na miejscu. 




 Tutaj jeszcze nieodnowione budynki Kennicott...


Strażak z Polski Tony Zak, a może Antonii Żak?

Wsiadamy do toyotki i w drogę powrotną po Mccarthy Road. Tomi jest głęboko rozczarowany, bo właśnie mija połowa naszego pobytu, a on jeszcze nie widział żadnego łosia, ani misia, nic poza zwierzętami morskimi na rejsie. Kiedy Tomi właśnie po raz setny zadaje mi pytanie "no gdzie jest ten łoś" dostrzegamy na drodze coś, co najpierw bierzemy za dużego, czarnego psa. Ale gdy podjeżdżamy bliżej, okazuje się, że to niedźwiedź. Przygląda nam się swoimi mądrymi oczkami i po chwili znika w przydrożnych zaroślach. I właśnie kiedy z ust Tomka ma paść pytanie nr 101 zauważam nad bajorkiem łosia, a potem w zaroślach jeszcze jednego. Pełna satysfakcja! 

Znów na szczęście zaczyna się asfalt. Skręcamy w lewo na trasę do Valdez. Jest to najpiękniejsza moim zdaniem trasa na Alasce, najpiękniejsza w ogóle jaką jechałam w życiu. Warto było nadłożyć tych kilkaset mil by zobaczyć jak wiatr na przełęczy to odgania to znów nawiewa chmury ukazując nam poszczególne partie gór, jeziora, wodospady i lodowce. Po przyjeździe do Valdez wykłócamy się o to gdzie spać. Ja jestem zła, że nie zostaliśmy na noc w McCarthy, gdzie tak mi się podobało. Nie lubię szukać noclegu po nocy, nawet jeśli na dworze jest jeszcze jasno, to na zegarku już 23, pada deszcz, jest zimno, nieprzyjemnie, jesteśmy bardzo zmęczeni długą jazdą, brudni i głodni. Mimo to głupio upieram się przy spaniu na campingu, bo nie uśmiecha mi się wydać 100$ za hotel, ale Tomi jest nieugięty. Mówi - i ma rację - że należy nam się wreszcie jedna noc w normalnym łóżku, z kibelkiem, prysznicem i prześcieradłem. Decydujemy się na ulokowany tuż przy porcie Keystone hotel. Ładny, schludny pokoik, nawet grzeją:) Spaaać!


Widok z Valdez

Prawa autorskie

Fotografie i teksty zamieszczone na tym blogu są naszą własnością. Wszelkie kopiowanie, powielanie i publikowanie może odbyć się wyłącznie za naszą zgodą. Chcesz wykorzystać naszą pracę- skontaktuj się z nami: zawszewdrodze@gmail.com