19.04.2011

Pustynny wicher, czyli słów kilka o spaniu pod namiotem w Rezarwacie Pustyni Mojave


Od lat, a właściwie od momentu, kiedy Przemysław pomógł mi nabyć za podejrzanie niską cenę nasz składany dom, jestem wielką fanką biwakowania. Namiot to tak właściwie luksus. Prywatny, zawsze wolny pokoik, z widokiem na co tylko się zapragnie. 

Ekonomiczny. Zapewnia ten niebywały przywilej, że śpię tam, gdzie chcę, a jeśli mi się nie podoba - no problem - jedną ręką przestawiam go kawałek dalej. Spaliśmy już w różnych miejscach, najfajniej wspominam nocleg na estońskich bagnach, na litewskim starodawnym grodzisku - w gościnie u polskich archeologów, w Słowenii - pod jabłonkami, gdzie w nocy było tak zimno, że rankiem z tropiku posypał się na nas szron, a serdeczna staruszka raczyła nas dla rozgrzewki śliwowicą, na Alasce, przy szumiącej lodowcowej rzece, i oczywiście biwakowanie open'erowe.

Kempingi w Stanach są fantastyczne. Przynajmniej te, które do tej pory widziałam. Samoobsługowe (sami pobieramy koperty, na których wpisujemy dane naszego pojazdu i daty pobytu, do kopert wkładamy odliczoną kasę, a całość wrzucamy do wielkiej puszki skarbonki), czyste, bardzo przestronne. Nie ma obaw, że ktoś rozbije się tuż koło nas, bo mamy do swojej dyspozycji całkiem spory teren, z miejscem na ognisko, z grillem, wyrównanym terenem pod namiot.


"Dom to nie miejsce, lecz stan"

Ostatnio wybraliśmy się na wycieczkę do Rezerwatu Pustyni Mojave. Amerykanie pytali - po co? Co tam takiego jest? Otóż w zasadzie nic nadzwyczajnego. Góry, wydmy, suchorośla, niebo pełne gwiazd, wielkie, puste tereny. Ale nam, oprócz błękitnego nieba, nic więcej nie potrzeba. 






Teraz już wiemy, czemu camping nazywa się Hole in the wall.


Co tam jest takiego ciekawego? Wszystko i nic, czyste piękno.

W dzień łaziliśmy po górach i szlakach, potem rozbiliśmy nasz przenośny dom i poszliśmy do domu rangersów, czyli strażników, którzy w weekendowe wieczory organizują pokazy slajdów i pogadanki na powietrzu. 


Wieczorne pogadanki i slajdowiska, organizowane przez parkowych strażników.
Ani moje umiejętności, ani aparat nie sprostały wyzwaniu pokazania Wam nieba na pustyni. Na zdjęciu widać może 1/10 tego, co widać "gołym okiem"




A potem poszliśmy spać. I zerwała się wichura. Jedna z najgorszych jakich doświadczyłam, a na pewno najgorsza, podczas której spałam pod namiotem. Najpierw słychać było, jak wiatr rodzi się w górach, później z narastającym świstem spełzał w dół, by w końcu z całą mocą uderzyć w naszą łupinkę. Mimo iż śledzie powbijaliśmy do samej ziemi, z każdym podmuchem bałam się, że górna warstwa namiotu zostanie zwyczajnie zdarta. Huk był niesamowity. Wyrzuciłam Tomka, żeby poszedł spać do auta, tam było spokojniej, a ja zostałam w namiocie, bo w takim wietrze nie dalibyśmy rady go złożyć, a bez dociążenia pewnie by odleciał. Całą noc nie zmrużyłam oka. Piasek walił w ścianki namiotu, podmuchy rozpłaszczały namiot przyginając go aż do mojej głowy. Odżyły mi w pamięci powiastki o Czarnoksiężniku z Oz i Dorotce, która z całym domkiem została porwana w powietrze. Całe szczęście ważę więcej niż Dorotka i udało mi się utrzymać namiot na  ziemi. Doświadczenie bezcenne, ale następnym razem, kiedy pogodynka w iPhonie powie, że na pustyni ma być "windy", przełożę wycieczkę...


Na polu wybraliśmy miejsce nr 13... I jak tu nie wierzyć w przesądy:)


Amerykanie podróżują najczęściej w takich przyczepach. Im wiatr raczej nie przeszkadzał:

Prawa autorskie

Fotografie i teksty zamieszczone na tym blogu są naszą własnością. Wszelkie kopiowanie, powielanie i publikowanie może odbyć się wyłącznie za naszą zgodą. Chcesz wykorzystać naszą pracę- skontaktuj się z nami: zawszewdrodze@gmail.com