Ponieważ nie opisywałem moich poczynań na bieżąco, postanowiłem sięgnąć pamięcią wstecz do mojego pierwszego zetknięcia z Nowym Jorkiem…
Zacznę od samego początku „wycieczki” do USA, czyli od Nowego Yorku… Po 11 godzinnym locie, miękko wylądowałem na JFK. Gdyby wielkość lotnisk mierzyć w długości sznurka żółtych taksówek, to JFK byłoby chyba największe na świecie. Przez salę przylotów w ciągu 15 minut przewinęło się tyle narodowości ile prawdopodobnie przez Okęcie przelatuje w trakcie miesiąca. Niestety naszym (moim i kolegi) celem nie był Manhattan lub Brooklyn, ale Parsippany w sąsiednim stanie New Jersey. Zamiast wskoczyć do jednej z legendarnych żółtych taksówek, które ograniczają się do przemieszczania po NYC, trzeba było skorzystać z tzw. Car Service. Wychodząc z lotniska, wydaje się, iż wszyscy taksówkarze pochodzą z naszych ukochanych Indii… Są równie napastliwi, ale wygląd mają, powiedzmy, bardziej „zachodni”. Okazuje się, iż wszyscy posiadają magiczne książeczki, które wskazują na z góry określoną cenę, z danego lotniska do miejsca docelowego. Wybieramy w końcu najmniej narzucającego się Indusa… Ubrany w garnitur, okulary od DG, wyglancowane lakiery i śnieżnobiałą koszulę, prowadzi nas do czarnego lincolna sedana, który jest czołowym modelem taxi w większości miejsc, jakie do dziś odwiedziłem na tym kontynencie…
Zacznę od samego początku „wycieczki” do USA, czyli od Nowego Yorku… Po 11 godzinnym locie, miękko wylądowałem na JFK. Gdyby wielkość lotnisk mierzyć w długości sznurka żółtych taksówek, to JFK byłoby chyba największe na świecie. Przez salę przylotów w ciągu 15 minut przewinęło się tyle narodowości ile prawdopodobnie przez Okęcie przelatuje w trakcie miesiąca. Niestety naszym (moim i kolegi) celem nie był Manhattan lub Brooklyn, ale Parsippany w sąsiednim stanie New Jersey. Zamiast wskoczyć do jednej z legendarnych żółtych taksówek, które ograniczają się do przemieszczania po NYC, trzeba było skorzystać z tzw. Car Service. Wychodząc z lotniska, wydaje się, iż wszyscy taksówkarze pochodzą z naszych ukochanych Indii… Są równie napastliwi, ale wygląd mają, powiedzmy, bardziej „zachodni”. Okazuje się, iż wszyscy posiadają magiczne książeczki, które wskazują na z góry określoną cenę, z danego lotniska do miejsca docelowego. Wybieramy w końcu najmniej narzucającego się Indusa… Ubrany w garnitur, okulary od DG, wyglancowane lakiery i śnieżnobiałą koszulę, prowadzi nas do czarnego lincolna sedana, który jest czołowym modelem taxi w większości miejsc, jakie do dziś odwiedziłem na tym kontynencie…
Nowy Jork to miejsce, które skalą wszystkiego, zwala z nóg. W centrum spędziliśmy uroczą godzinkę stojąc w korkach, dowiadując się od kierowcy, jaka to ekonomia jest zła, jak jest ciężko (5 dzieci, w tym dwoje na płatnych studiach, okulary od DG, Blackberry na pokładzie). Była to jednak podróż przyjemna, z gębą przyklejoną do szyby, a nogami wyciągniętymi wygodnie na tylnym siedzeniu lincolna (miejsca jest więcej niż w większości europejskich aut z przodu).
Ilość sklepików, ciekawie wyglądających zakamarków i uliczek, kawiarenek, później upscale Manhattan ze swoją 5th Avenue i Broadway zdecydowanie zaostrzyły mój apetyt na ponowną wizytę.
3-go dnia szkolenia, gospodarze zorganizowali nam wieczorny wypad z Parsippany do NYC, a właściwie rejs po Hudson River (granica między New Jersey i New York City). Światła Manhattanu odbijające się w lustrze wody to wręcz pocztówkowy widok… A po jakiejś godzinie bujania, spotkaliśmy najtwardszą „laskę” w USA… Zgrywa niedostępną i ma stalowe nerwy…