W niedzielę pojechaliśmy do Downtown Los Angeles na wystawę z okazji 20 rocznicy Twin Peaks. Twin Peaks. Jeśli te dwa słowa nic Wam nie mówią, to możecie sobie darować dalszą lekturę tego posta.
Ja z tym - nie zawaham się użyć tego słowa - arcydziełem, zetknęłam się pierwszy raz, kiedy miałam 8 lat i z rozdziawioną z zachwytu i przerażenia buzią (tak też jest do dziś) oglądałam pilotowy odcinek, siedząc w stołówce schroniska Samotnia w Karkonoszach. Wtedy pierwszy raz wkroczyłam do świata, gdzie pieńki przekazują ważne wiadomości, karły i olbrzymy przesuwając się na tle czerwonej kurtyny i biało-czarnej mozaiki w hipnotyczny wzorek, a piękna Laura odnajduje się "wrapped in the plastic". Do świata gdzie są najlepsze cherry pie i gdzie pije się damn good coffee. Wreszcie do świata, gdzie sowy nie są tym, czym nam się wydają, gdzie w tle pobrzmiewa słodki głos Julee Cruise. I gdzie pierwszy raz zobaczyłam Agenta Coopera, który do dziś jest moim ideałem mężczyzny (wybacz Panie Darcy, Tomiego nie przepraszam, bo dla niego Dale Cooper też jest ideałem).
Good boys gone bad
Dale Cooper
Wystawa odbyła się w takiej knajpce Clifton's Cafeteria.
Na dole oni jedzą, na górze my podziwiamy.