Platan czyli prawie jak banan. I zgodnie ze sloganem reklamowym i tym razem prawie zrobiło wielką różnicę.
Platana w sklepie wyszukał Tomi.
-Ej zobacz jakie fajne, wielkie, zielone banany!
-Ale to nie banany.
-No jak nie, jak tak. Jak to wygląda?
-No jak banan, ale napisali, że to platan.
-No ale ja chcę spróbować.
No i spróbował. A po minucie przeżuwania wypluł. Sięgnęłam więc po niezawodną w takich wypadkach książkę kucharską warzywno-owocową, którą podarowali nam swojego czasu Magda z Maćkiem. Książka jest niezawodna, bo jest po angielsku. I to bardzo ułatwia nam konstruowanie listy z zakupami:)
Znajduję dział o bananach. Jest i platan.
Wszystko wiemy, zabieramy się do gotowania. Tak, tak, platana nie jemy na surowo. Twardy jak ziemniak, bardzo ciężko obrać go za skórki, najlepiej pokroić w takie 2cm odcinki, naciąć pionowo skórkę i odchylać ją po kawałku nożem.
Następnie te kawałki wrzucamy do gorącego oleju i czekamy, aż zmienią kolor z białego na złoty.
Następnie wyciągamy platana z oleju. I teraz uwaga, patenty są różne, ja rozegrałam to w ten sposób. Wkładałam taką cząstkę do torebki śniadaniowej i ubijałam szklanką, jak na załączonym obrazu. Platan surowy jest twardy jak ziemniak, a upieczony tylko trochę mięknie.
Takie rozgniecione placuszki soliłam.
A na koniec jeszcze na trochę wrzucałam do oleju. Po kilku minutach wyciągałam i odsączałam na serwetce z nadmiaru tłuszczu, znów odrobinę posoliłam i posypałam parmezanem, ale Google mówi, że zwykle to się je z różnymi dipami.
Dla mnie smakowały frytką, Tomkowi solonymi paluszkami. Podsumowując. Wczorajszy multikulti obiad składał się z
- reprezentanta Europy zupy pomidorowej z ryżem
- przedstawiciela Ameryki Południowej platana
- jako lokals wystąpiło różowe wino, oczywiście kalifornijskie:)