5.01.2011

Nowy Rok w Death Valley National Park


   Planowaliśmy spędzić tych kilka wolnych dni w San Francisco, ale prognozy pogody na wybrzeżu nie pozostawiały złudzeń: deszcz, zimno, deszcz. Więc nasz wybór padł na Death Valley bo, jak podaje Wikipedia, jest to "najbardziej suche miejsce Ameryki i jedno z najgorętszych miejsc na Ziemi". Zima to szczyt sezonu na pustyni, dni ciepłe, noce bardzo zimne, ale powinno być ok. Pakujemy namiot, śpiworki i w drogę. 



   Pewne wątpliwości pojawiają się gdy zajeżdżamy na stację benzynową, coś kurka zimno... Chcę umyć szyby, ale nic z tego. Woda zamarzła w wiaderku. Jest 15:00, świeci słońce, a tu taki mróz!

   Na camping docieramy po zmroku. Ustawiamy nasze małe autko i nasz tyci namiocik między amerykańskimi przyczepami, wielkości niejednej polskiej kawalerki. Tęsknie spoglądamy na zaradnych Stanowych, którzy przywieźli ze sobą drewno i teraz grzeją się przy ogniskach i grillach (grill jest tak podstawowym udogodnieniem w USA jak toaleta, każde stanowisko campingowa ma własny, nawet kiedy wynajmowaliśmy nasze mieszkanie, nie było w nim pralki, ale był grill...). Niebo jest po prostu srebrne od gwiazd! Zakładamy na siebie wszystkie nasze ubrania i włazimy do śpiworów. Biwakowaliśmy już w minusowych temperaturach, ale tak zimno jeszcze nie było. Zasypiamy. 


   W środku nocy budzą nas nawołujące się kojoty. Niesamowity, dramatyczny i nostalgiczny dźwięk, aż ciarki przechodzą po plecach. Jeśli macie ochotę posłuchać, to tu jest filmik z zarejestrowanym przez kogoś dźwiękiem. 

Obudziliśmy się przed 6 rano, żeby zdążyć dojechać na punk widokowy na wschód słońca. Postanowiliśmy podjechać na Dante's View Point. Jedziemy, jedziemy, coraz wyżej i wyżej i nagle, za ostatnim zakrętem, otwiera się przed nami taka panorama, że aż dech zapiera. 




Jesteśmy na wysokości 1699 m n.p.m., a poniżej rozpościera się widok na najgłębszą depresję na zachodniej półkuli, -87 m n.p.m., wypełnione słoną wodą jezioro Badwater. Za nim, jak okiem sięgnąć, góry...


Za naszymi plecami wstaje słońce. Jest chyba z -15'C. Promienie słońca odnajdują lukę między chmurami i snop światła rozjaśnia pasmo gór na horyzoncie. Jest cudnie!



Następny cel wymarłe miasteczko Rhyolite. Same ruiny nie robią na nas wielkiego wrażenia, już szybciej poustawiane wszędzie tablice ostrzegające przed grzechotnikami.





W pewnym momencie Tomi dostrzega mały drogowskaz kierujący na cmentarz. Jedziemy pustynią i nagle go dostrzegamy. Za drutem kolczastym kilka solidniejszych, kamiennych nagrobków, ale większość to tylko rozsypujące się drewniane tablice i krzyże. W takim miejscu człowiek jakoś szczególnie uzmysławia sobie swoją kruchość.








Devils Golf Course, czyli zbrylona glina i sól jak okiem sięgnąć, iście diabelskie miejsce.



Artists Palette, niesamowite kolory skał to efekt obecności licznych minerałów i popiołów wulkanicznych.






Zabriskie Point, niestety niebo zasnuło się całkowicie i malowniczego zachodu słońca nie zobaczyliśmy, ale widok i tak był niesamowity.

I na koniec jeszcze drogi w Dolinie Śmierci. Najpiękniejsze!


Prawa autorskie

Fotografie i teksty zamieszczone na tym blogu są naszą własnością. Wszelkie kopiowanie, powielanie i publikowanie może odbyć się wyłącznie za naszą zgodą. Chcesz wykorzystać naszą pracę- skontaktuj się z nami: zawszewdrodze@gmail.com