W drugi dzień Świąt wybraliśmy się w podróż dookoła Salton Sea. Zainspirował nas artykuł, który 5 lat temu ukazał się w National Geographic i który pokazywał dość sugestywny obraz tego największego kalifornijskiego jeziora.
Salton Sea szybko stało się ulubionym miejscem weekendowych wypadów mieszkańców San Diego i Los Angeles, ceny ziemi poszybowały w górę, działki wyprzedawano na pniu.
Niestety brak słodkowodnego dopływu (rzekę Kolorado zawrócono do jej koryta po dwóch latach), rozwijające się w okolicy rolnictwo pobierające wodę, a oddające wraz z wodami powierzchniowymi masy nawozów i innego chemicznego syfu, a także wysokie parowanie (akcja dzieje się na pustyni) spowodowały, że jezioro przekształciło się w miejsce katastrofy ekologicznej... Zasolenie wody jest obecnie wyższe niż w oceanie, pojawiający się latem kożuch glonów zabiera rybom tlen (co roku brzeg pokrywa się milionami zdechłych tilapii), a bez ryb ptaki nie mają co jeść. I jak powiedział nam strażnik, nie zapowiada się, żeby sytuacja uległa poprawie (money, money, money). Myślano nawet o tym, aby całkowicie odciąć dopływ wód do jeziora i je osuszyć, spowodowałoby to jednak powstanie niesamowitych chmur pyłu z dna jeziora, złożonych głównie z metali ciężkich, soli i mułu.
Miasteczka turystyczne wymarły, pozostała niesamowita sceneria całych wyludnionych osiedli camperów, zamieszkanych obecnie przez garstki freaków.
Zapraszamy, oto Salton Sea: